wtorek, 20 sierpnia 2013

W KAŻDYM Z NAS DRZEMIE... BRUKSELKA!

Wielu współczesnych ludzi ma dość oklepane motto życiowe: "Żeby mi się chciało tak, jak mi się nie chce" – któż z nas nie słyszał tego jakże oryginalnego powiedzenia? Nie mogę powiedzieć, że jest to nieudolna próba tłumaczenia własnego lenistwa, bo z wyżej wymienionych słów wynika, że delikwentowi przynajmniej "chce się chcieć", a to zawsze jakiś krok w stronę sukcesu. Tu jednak często pojawia się problem. Chęci niby są, ale nic poza tym. Jak temu zaradzić?

Wystarczy tylko zmienić nastawienie. W tym celu dobrze jest potrenować wyobraźnię. Stwórzmy więc w niej małą, uroczą istotkę w wieku lat czterech-pięciu; dla dodania dramatyzmu można zaokrąglić do sześciu. Niech to będzie dziewczynka. Wśród przedstawicielek płci pięknej spotyka się Maliny tudzież inne Hiacynty, nazwane tak na cześć owoców czy kwiatów. Warzywa zostały w tym spisie ogrodowych imion pominięte, więc żeby nie było im przykro, naszą bohaterkę nazwijmy Brukselką. 

Mamy już w głowie obraz małej brunetki z warkoczami, słodkiego aniołka z burzą blond loków albo coś jeszcze innego, co tylko nasza wena twórcza zdołała wymyślić. To jedna z niewielu sytuacji kiedy możemy sobie szczerze powiedzieć, że wygląd jest nieważny, zostawmy zatem kolor włosów dziewczynki i skupmy się teraz na jednym dniu z jej życia. Idziemy sobie rano na zakupy i nagle na naszej drodze, zupełnie znikąd, pojawia się gałąź. Co widzimy? Zwykłą gałązkę, nic szczególnego. Tymczasem nasza bohaterka, bawiąc się z bratem w ogrodzie, zauważa ów przedmiot i dostrzega w nim magiczną różdżkę, miecz świetlny albo ogon kosmity. Jak mogliśmy zignorować tak fantastyczną rzecz? Punkt dla dziewczynki.

Wracamy z zakupów do domu i jemy obiad – zupę jarzynową. Napełniania żołądka jedzeniem nie da się raczej zaliczyć do fascynujących przygód, ale z powodzeniem można je wpisać na listę codziennych czynności życiowych, podczas których nie czujemy przypływu adrenaliny. Teraz do akcji wkracza kilkulatka i nagle okazuje się, że nawet opróżnianie talerza może być ciekawe. Mała wykorzystuje swoją kreatywność i widzi warzywa obdarzone życiem, dla których wycieczka na łyżce do buzi dziewczynki jest szczytem marzeń. Podsumowując – my zjedliśmy zupę, a Brukselka – robiąc dokładnie to samo – uszczęśliwiła swoje zielone imienniczki. 

Widzimy teraz, że wyobraźnia zupełnie zmienia w człowieku jego spojrzenie na świat. Może podane przykłady są banalne, ale moim zdaniem doskonale pokazują różnicę między mentalnością dziecka a nastolatka czy dorosłego. Wszyscy mieliśmy kiedyś po kilka lat i miło jest wspomnieć stare, dobre czasy, przypominając sobie małą siebie. Często nie docenia się potęgi dziecięcej pomysłowości, a to jest błąd. Warto czasem się zastanowić „co na moim miejscu zrobiłaby Brukselka?” Nawet jeśli nie wymyśliłaby niczego wybitnego, to jej tok myślenia na pewno byłby oryginalny. Zwykłe, szare rzeczy oglądane oczami kilkulatki mogą w okamgnieniu stać się niesamowite i magiczne, a przebywanie w ich otoczeniu powoduje nieustający uśmiech. Czasami odnajdując w sobie beztroskie dziecko, znacznie łatwiej jest przezwyciężyć codzienne problemy i po prostu ‘zacząć chcieć’. W dziedzinie kreatywności maluchy zawsze będą mistrzami a dorośli, chcąc ubarwić sobie życie, powinni brać z nich przykład.

Brukselka – nastolatka

LUBIĘ... SZKOŁĘ?!

Kartkówki, sprawdziany, odpytywanie, zakuwanie. Pewnie tak większość uczniów postrzega szkołę. To nie jest błędne myślenie – ba, powiedziałabym, że to jest właśnie prawidłowe, w końcu o to chodzi, by się w tej placówce uczyć. Systematyczna nauka to początek wielkiego łańcucha. Ona prowadzi do dobrych ocen, dobre oceny do dobrej średniej, dobra średnia do stypendium, stypendium do zakupów… Nie zaraz – chyba nie tak to leciało… No i proszę,  jak łatwo idzie się pogubić (że jakie wypracowanie w maju…?!). Dobra, jeszcze raz, tym razem na poważnie. Systematyczna nauka fakt, prowadzi do dobrych ocen, średniej, ale  nie tylko. Systematycznie powtarzanie materiału zaprowadzi nas w końcu do sali, w której usiądziemy elegancko ubrani, a o godz. 9:00 dostaniemy kilka arkuszy A4 i już na pierwszym z nich dopatrzymy się napisu „matura”. Ten moment będzie właśnie punktem kulminacyjnym naszego pobytu w szkole.

Zanim jednak do tego dojdzie, spójrzmy trochę inaczej na szkolną rzeczywistość. Czy naprawdę budzi ona tylko negatywne emocje? A nowi znajomi, przyjaźnie, miłostki? Wycieczki, na których zawsze działo się coś ciekawego (przeważnie w autobusie…)? Przerwy, które niejednokrotnie przypominały najlepszy kabaret; opalanie się na ławce w oczekiwaniu na autobus (ach, oby przyjechał jak najpóźniej…)?  Mnie szkoła kojarzy się właśnie z uśmiechem i radością, przezwyciężaniem własnych słabości (ile tych fikołków?!). To miejsce, gdzie poznało się cudownych ludzi, z którymi robiło się niezapomniane rzeczy, chodziło na pamiętne imprezy.  Bo gdyby nie szkoła, to pewnie nigdy nie weszłabym na Śnieżkę, nie napisałabym „tomiku” wierszy w różowym zeszycie z Barbie, nie przeczytałabym czterech książek o FC Barcelonie,  nie pojechałabym na koncert Enej, nie zjadłabym tylu osiemnastkowych tortów, nie znałabym cotygodniowej oferty sieci sklepów „Biedronka”….

To tylko niektóre wycinki z mojego licealnego życia, które niestety już dobiega końca. Będąc w III klasie LO, mogę spojrzeć na szkołę z innej perspektywy. Nie tylko jako na miejsce do nauki, ale też rozrywki. Brzmi jak oksymoron? A jednak to prawda.  Fakt, nikt nie będzie się tu dobrze czuł, jeśli się sam nie odnajdzie i nie będzie próbował nawiązać kontaktu z nowo poznanymi ludźmi. Jak to zrobić? Bardzo prosto. Wystarczy (na początek) się uśmiechnąć! Brzmi banalnie, ale działa! Patent ten polecam każdemu, ponieważ został przeze mnie wypróbowany. Jak zaczęłam się uśmiechać w I klasie liceum tak do III nie mogę przestać.

            Może właśnie dlatego przeżyłam tyle cudownych chwil w szkolnych murach. Uwieńczeniem tej nauki będzie majowa matura, ale dokładnie 100 dni przed nią, w styczniu, miało miejsce kolejne niezapomniane wydarzenie. Studniówka. Jak to mówi moja mama „bal nad balami co się pamięta latami”.  Gdyby nie szkoła, to przecież nigdy bym nie doświadczyła emocji związanych z tym balem.  Nie szukałabym  odpowiedniej sukienki, nie umawiałabym się do fryzjera z miesięcznym wyprzedzeniem, nie zatańczyłabym poloneza, nie pozowałabym do zdjęcia z czerwoną podwiązką na lewej nodze…

Tak więc oficjalnie z dumą mogę powiedzieć: Lubię szkołę! Bo choć często towarzyszył mi w niej stres, to jest on niczym w porównaniu do radości, jakie ona we mnie budzi teraz i będzie budzić w przyszłości, kiedy to za kilkadziesiąt lat będę oglądać zdjęcia z tego okresu w albumie z Biedronki, który kupiłam z koleżanką (w promocji!) za jedyne 11.99 zł ;).

Uśmiechnięta

W POSZUKIWANIU SZCZĘŚCIA...

Miłość, miłość, miłość... o jej wspaniałości pisali najwybitniejsi poeci i pisarze ukazując jej piękno i charakter w swych wszelakich i różnorodnych dziełach. Słowo znane jest każdemu, lecz wielu ludzi nie rozumie, co tak naprawdę kryje się pod tym prostym wyrazem złożonym z kilku liter. Biorąc pod uwagę słownikową definicję prosto z wszechwiedzącej Wikipedii, miłość to uczucie skierowane do drugiej osoby połączone z pragnieniem zarówno jej, jak i własnego dobra oraz szczęścia.

Miłość może być rozumiana jako emocja wywołana poczuciem silnej więzi międzyludzkiej, z czym osobiście się zgadzam, ale czy tak wygląda miłość XXI wieku? W którym to ludzie kłamią, by zdobyć coś, na czym im zależy; idą po trupach do celu, szacunek do innych mając w głębokim poważaniu? Tak! I czy w takim świecie wciąż może istnieć prawdziwa, szczera miłość, pełna poświęceń i uczucia jak z bajki? Moim zdaniem to zależy od konkretnych osób, od ich skłonności do kompromisów i poświęceń. To powszechnie znane wszystkim uczucie, które sprawia, że chce się żyć; daje wiele szczęścia, ale nieraz sprawia wiele cierpienia. Bo czy mało to razy ktoś zakochał się ‘jak ten głupi’ bez wzajemności i ciepła, po czym nie mogąc dać sobie z tym rady, postanowił skończyć swoje cierpienie poprzez samobójstwo? Przyznacie z pewnością, że jest to dość drastyczny sposób uporania się z problemami. Przecież można inaczej, ale większość z nas jest coraz bardziej niecierpliwa, wolimy brać ‘co nam się nawinie’, zamiast zaczekać na prawdziwe szczęście.

Czyż to nie zabawne, jak ludzie potrafią się nawzajem ranić, ile to niespełnionych miłości i złamanych serc, których nie da się skleić żadnym, nawet najdroższym klejem! Weźmy na przykład związki młodzieży dziś: poznasz kogoś na imprezie, dzięki znajomym czy przez ‘neta’ i po kilku dniach znajomości zmieniasz status na facebook’u na ‘w związku’, ale na jak długo... bo będąc z kimś, kogo prawie się nie zna, można się szybko zawieść i po kilku dniach zakończyć znajomość. Związki mogą być bardzo długie, w których ludzie są ze sobą przez wiele lat i znają się na wylot i bardzo krótkie, gdy pod wpływem impulsu wiążemy się z kimś, kto jak się okazuje, nie jest tą odpowiednią osobą. Ale pomijając to, dziś już nawet 7- latki mają ‘drugą połówkę’, co z jednej strony jest słodkie, a z drugiej z lekka dziwne, bo przecież kto dawniej w wieku siedmiu lat myślał o miłości? Wtedy to większymi uczuciami obdarzało się swoją zabawkę czy zwierzątko domowe i w ten sposób uczyło się podstaw miłości, która wcale nie jest taka prosta.

Miłość jest pięknym uczuciem, którego każdy chce doznać w swoim życiu, zaznać ciut sympatii i zainteresowania płci przeciwnej i nie ma w tym nic złego, ale warto pamiętać, czym tak naprawdę jest miłość. Uczucie to nie przychodzi od tak, trzeba na nie zaczekać, bo ta prawdziwa miłość przychodzi tylko raz w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Miłość jest jak tlen, trudno bez niej żyć, ale żeby nigdy się nie skończyła, trzeba o nią dbać. Każdy związek uczy nas czegoś nowego; pokazuje, co tak naprawdę cenimy u innych  i czego szukamy, sprawia że jesteśmy szczęśliwi chociażby przez chwilę, dlatego nie powinno się żałować popełnionych błędów miłości, gdyż to one sprawią, że kiedyś będziemy szczęśliwi.

Niech żyją nieudane związki, kłótnie i problemy sercowe, bo to jeśli dzięki nim w przyszłości mamy znaleźć kogoś na całe życie, to warto!

Shadow

NIGDY WIĘCEJ (wiersz, który zajął I miejsce w II Powiatowym Konkursie Poetyckim 'O Bocianie Pióro' głosami jurorów - poetów)

Dałam ci miłość bezwarunkową
- przyglądałeś się jej podejrzliwie
przez mędrca szkiełko i oko
Analizowałeś jej skład chemiczny,
jej aspekty fizyczne
siłę
moc
natężenie
Ona czekała na wynik tej próby
Łaskawie wpuściłeś ją za próg
ale osłabła od chłodu
jakim powiało od ciebie
Odeszła
z mocnym postanowieniem poprawy:
już nigdy nie będzie umierała
ze smutku

Dominika G.

*** (wiersz, który otrzymał główną nagrodę w II Powiatowym Konkursie Poetyckim 'O Bocianie Pióro')

Jednej rzeczy żałuję, wiesz?
Tego, że poznałam Ciebie.
Może cofniemy czas, chcesz?
By los nie zbliżył nas do siebie.
Nie będę bez końca na Twój uśmiech czekać,
Jak dotąd czekałam - bo to nic nie zmienia.
Nie będę więcej przed Tobą uciekać,
Tak bojąc się odrzucenia.
A jeśli kiedyś w noc piękną szalenie
Gwiazda spadając, blaskiem mnie zaskoczy
Jedno tylko wypowiem życzenie:
Żeby przenigdy nie spojrzeć Ci w oczy.
Oczy tak piękne jak żadne inne
Właśnie w tych oczach się zakochałam
Jedno spojrzenie, całkiem niewinne - 
Przez nie z miłości zwariowałam.
A jakby to było, gdybym Cię nie znała?
Już nieraz zadałam sobie to pytani.
Kogo bym wtedy tak bardzo kochała?
Nie wiem. I niech tak zostanie.


Sylwia J.

KLINIKA BOLĄCYCH KOŚCI (felieton wyróżniony w konkursie Obserwatora Lokalnego)

Odkąd pamiętam, zawsze byłam wesołym i ruchliwym dzieciakiem, teraz może trochę inną, ale dość przeciętną nastolatką, mimo iż chorą na zespół Vactera. To jaka jestem: wesoła, optymistycznie nastawiona do życia, rozgadana, a jednocześnie bardzo cicha, to zasługa zakopiańskiego szpitala, w którym się wychowałam.

Od najmłodszych lat przyjeżdżałam tam to na operacje, to na rehabilitacje, spędzając czas z innymi chorymi dziećmi. Wiele osób nie lubi szpitali, szarych pomieszczeń, niewygodnych łóżek obleczonych w białą pościel czy też zapachu środków dezynfekujących, ale dla mnie każda z tych rzeczy to część mojego dzieciństwa które wcale nie było takie ponure i smutne, wręcz przeciwnie bardzo wesołe i kolorowe.

To miejsce jest dla mnie niczym drugi dom, w którym poznałam wspaniałych ludzi pełnych troski i poświęcenia, lekarzy dbających o stan zdrowia i przebieg leczenia oraz pielęgniarki, zawsze służące pomocą w razie nagłego bólu. Nie obeszło się również bez opiekunów dbających o to, abyśmy się nie nudzili; zawsze weseli i pogodni byli kimś więcej niż tylko wychowawcami, zastępowali rodziców i troszczyli się o nas, jak o swoje własne dzieci.

To właśnie stamtąd przywiozłam wszystkie niezapominane wspomnienia, nauczyłam się wielu rzeczy, poznałam przyjaciół, z którymi nieustannie kontaktuję się przez Internet. Od tamtej pory są zawsze blisko mnie, choć mieszkają w całej Polsce. KBK- Klinika Bolących Kości nazywana tak żartobliwie przez stałych bywalców - stała się dla mnie domem, do którego zawsze mile wracam, bo to przecież tam spędziłam połowę swojego życia, razem z innymi pacjentami miło spędzałam czas, grając czy to w karty, butelkę czy inne gry zawsze w wesołym towarzystwie. 

Nie obeszło się  bez walki na poduszki, dezodoranty oraz tradycyjnej zielonej nocy, która za każdym razem była największą atrakcją pobytu. Zdarzały się również drobne wypadki, kiedy to kogoś za bardzo ponosiła wyobraźnia, co zazwyczaj kończyło się tylko upomnieniem; nawet spacerom towarzyszyły wygłupy i śmiechy nie tyle ze strony pacjentów, ale również i opiekunów, którzy zawsze chętnie uczestniczyli w naszych małych szaleństwach, mając nas cały czas na oko. 

Chodzenie po mieście tak wielkim i popularnym jak Zakopane, zawsze sprawiało wszystkim dużo przyjemności, bo kto nie chciałby powłóczyć się po Krupówkach, pójść na pizzę i lody lub pod skocznię, gdzie zawsze znaleźli się chętni do pokazania swoich narciarskich umiejętności. Do dziś wspominam jazdę na szpitalnych łóżkach windą czy kręcenie filmików, przy których zawsze było dużo śmiechu i zabawy. Cała ta domowa atmosfera sprawia, że nie czuje się tego szpitalnego klimatu i zawsze miło wspomina się każdy pobyt. Mój kolejny będzie w wakacje 2013 - już nie mogę się doczekać!

Monika W.

POCZEKAM (felieton wyróżniony w konkursie Obserwatora Lokalnego)

Osiem godzin lekcyjnych to nie najlepsza opcja dla przeciętnej nastolatki - jestem przeciętną nastolatką. Natłok informacji dotyczących Bitwy pod Wiedniem i reticulum endoplazmatycznego przyprawiają mnie o zawroty głowy. Wraz z ostatnim dzwonkiem pośpiesznie udaję się do wyjścia. Zatrzaskuję szkolne drzwi, wyrzucam ze swojej głowy Chemie, Historie, Biologie.. Mimowolnie zmierzam się z otaczającą mnie szarą jesienią. Jeszcze parę minut i w końcu napiję się gorącej herbatki, otulę ciepłym kocem.

Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej. Muszę tylko przebrnąć przez drogę na przystanek. Liczę kroki. Mam świadomość tego, że każdy jeden przybliża mnie do mojego ciepłego kąta.  Jeden, drugi, ..., trzydziesty - jestem. Autobus przyjedzie za osiem i pół minuty. Poczekam - pomyślałam.  Jakbym miała jakieś inne wyjście. Rozglądam się czy nie ma w pobliżu kogoś z kim osiem minut zamieniło by się w jedną. Nie widzę znajomych twarzy... No tak, w końcu wybiegłam ze szkoły jakby podpalili w niej kwas pirynowy. Ostatecznie zajmowanie się nieznajomymi też może być ciekawe. I tak nie mam nic innego do roboty...

Jako pierwsza w oczy rzuciła mi się jasnowłosa piękność. Nie tylko mi. Była obiektem zazdrości wśród spoglądających kobiet i naturalnie rzecz biorąc westchnień mężczyzn. Jej długie blond włosy opadały na bladą, nieskazitelną cerę. Opuszkami palców poprawiała grzywkę odsłaniając tym samym niebieskie oczy, podkreślone rzęsy i idealne rysy twarzy. Lekko oderwała wargi, zobaczyłam nieśmiały, uroczy uśmiech. Ideały jednak istnieją - pomyślałam. Na ławce obok pochylona babunia kołysze się z prawej strony na lewą, i z lewej na prawą. Zupełnie jakby słyszała jakąś melodię. Chustka na głowie przysłania jej siwe włosy, zasłania zmarszczki. Obolałe nogi podtrzymują trzy torby po brzegi wypełnione zakupami. Wyraźnie widać, że chwila na ławeczce sprawia jej przyjemność; to chwila odpoczynku. "Mamusiu, zaczekaj!" Odwróciłam głowę. Chłopiec biegnie za matką usilnie starając się ją dogonić. W jego oczach rysuje się strach. Kobieta, choć w obcasach, to pewnie potrafiłaby dogonić swój własny cień. Dziecko będąc ciągle dwa kroki za matką podaje jej rękę. Ta szarpie ją, przywołując chłopca do porządku. Szybko znikają za rogiem niebieskiego sklepiku. Nerwowo spoglądam na zegarek. Sześć minut. W myślach: poczekam.

Wracam do obserwacji. Może teraz przystanek obok. Tuż przy samym krawężniku zakochana para nie szczędzi sobie czułości. Chłopiec delikatnym muśnięciem pocałował ukochaną w czoło. Dziewczyna stanęła na palcach, wyprostowała się  i lekko podskakując, uwiesiła mu się na szyi. Spuściłam wzrok. Na nich nie mam siły patrzeć... Chodnikiem kroczy typowe małżeństwo. Nie trzymają się za ręce. Starszy mężczyzna choć jest u boku żony to ani myśli przepuścić okazji. Ogląda się za nastolatkami, które mogłyby być w wieku jego córki!  Ktoś trąbi. Odwracam głowę - jakiś mężczyzna w samochodzie wymachuje rękoma, krzyczy, choć pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że go nie słychać. Może to i lepiej...  Powód tej gorączki? Dzieciaki wybiegły ze szkoły, wkroczyły na jezdnię.  Gdzieś na drugim końcu rynku stoją "kolesie" z muzyką puszczoną na ful. Chyba nie interesuje ich fakt, że nie przepadam za hip hopem. Zerknęłam na wieżę zegarową... Cztery minutki. Poczekam.


Odwracam się na pięcie. Tak jak myślałam. Niezawodne towarzystwo zawsze na swoim miejscu. Panowie, którzy za pięć złotych lub za już kupione winko skoczyliby w ogień, konwersują na ławeczce. Swoją drogą ciekawe, czy bułkę przyjęliby z podobnym entuzjazmem, co swój ulubiony przysmak. Odpowiedziałam sobie na to pytanie - ponury uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Szukam kolejnego obiektu do obserwacji. Po raz kolejny odwracam głowę. W ułamku sekundy na mój policzek ląduje mała kropla. Unoszę wzrok. Deszcz. Pada deszcz. Nagle, zupełnie jakby na komendę  "Trzy, dwa, jeden, start!" ludzie zaczynają biec. Biegają bez sensu tam i z powrotem. Rozkładają parasole, zakładają chusty na głowę - wszystko w pośpiechu. Zupełnie jakby wpadli w jakiś niepohamowany szał. Wciągu kilku sekund wcześniejsze obrazy zniknęły: zakochana para ani myśli rozpocząć romantyczny taniec w deszczu, hip-hopowcy porzucili swój styl i uciekli, starsze małżeństwo czeka w samochodzie - mąż nie przygarnął zmokniętej blondynki, nawet niezawodne towarzystwo zawiodło i schowało się pod dach. Cisza jak makiem zasiał. Słychać tylko delikatne "Kap, kap, plum, plum..".  Spoglądam na zegarek. Dwie minuty. Poczekam...

Michalina W.